Przejdź do głównej zawartości

Wyprawa na Kilimandżaro

Kilimandżaro, 29 czerwca 1995


            Przyjechałam na lotnisko w Dar es Salaam odebrać moich znajomych – Hanię, Jadzię, Ryśka i  Mariusza, którzy właśnie przylecieli z Polski. Ja od trzech tygodni przybywałam już w Tanzanii. Byłam na wakacjach u rodziców. W tym czasie zdążyłam zdobyć trochę informacji odnośnie naszej wyprawy. W czasach przed Internetem (powszechnie dostępnym) i na długo przed telefonią komórkową wszystko załatwiało się osobiście, telefonicznie lub listownie, w najlepszym wypadku można było wysłać fax. Tak też zrobiłam i miałam wstępne potwierdzenia rezerwacji. W Dar es Salaam kwaterujemy się w schronisku młodzieżowym, YMCA. Nieduży obiekt noclegowy, którego główną zaletą jest, to że znajduje się w samym centrum miasta. Plan jest taki, aby załatwić niezbędne sprawy w mieście i jak najszybciej ruszyć w dalszą podróż. Jednym z ważnych punktów jest wizyta w polskiej ambasadzie, następnie krótki spacer po mieście, celem zakupu biletów autobusowych. Na dokładne zwiedzanie miasta będzie jeszcze czas przed powrotem do Polski.

            Wczesnym rankiem udajemy się na dworzec autobusowy. Celem pierwszego etapu naszej podróży jest Moshi. Miasto położone u podnóża góry Kilimandżaro, odległe od Dar es Salaam o jakieś 540 km. Około godziny 16.00 dojeżdżamy do Moshi i kierujemy się prosto do naszego hotelu. Po długiej i męczącej trasie marzymy tylko, aby jak najszybciej zmyć kurz podróżny. I tym razem zatrzymujemy się w schronisku młodzieżowym, YMCA. Obiekt w Moshi jest dużo większy od tego w Dar es Salaam. Piętrowy budynek z przestronnymi pokojami i prysznicami na każdym piętrze. Na parterze znajduje się duża, przeszklona jadalnia z widokiem na wewnętrzny dziedziniec z ładnym ogrodem. Gdy podnosi się poranna mgła naszym oczom ukazuje się sama Kilimandżaro. Piękna majestatyczna góra, jakby wyrastała gdzieś zaraz za naszym hotelem. Niesamowite wrażenie. Kilimandżaro jest dość kapryśną górą i nie zawsze prezentuje się w pełnej okazałości. Nawet w piękne słoneczne dni lubi zasłaniać się chmurami. Nocami w Moshi temperatura spada do około 16 stopni C. Dla nas jednak nie straszne są takie warunki. Jesteśmy przygotowani na wszystko, ostatecznie wybieramy się na zdobycie Kilimandżaro. Zaopatrzeni w polary, kurtki puchowe i wygodne skórzane buty z plecakami ruszamy ku przygodzie. Od dziecka marzyłam, o tym, aby wejść na Kilimandżaro. Rozpiera mnie energia i entuzjazm.

            Rano przyjeżdża po nas kierowca i zawozi do Marangu Gate (1860 m n.p.m.) w Narodowym Parku Kilimandżaro, Kilimanjaro National Park. Góra Kilimandżaro i teren w koło niej stanowi obszar chronionym, dlatego utworzony został park narodowy. Wejście na teren parku jest ściśle kontrolowane i dozwolone tylko przez oficjalne przejścia. My meldujemy się w Marangu, ponieważ wybraliśmy trasę Marangu Route. Szlak ten uchodzi za najmniej wymagający kondycyjnie i tym samym (pozornie) najbardziej przystępny dla każdego. Wyjście na trasę Marangu wymaga wcześniejszej rezerwacji, jeśli chce się korzystać z dostępnych w parku obiektów noclegowych. Załatwiamy niezbędne formalności w biurze, kompletujemy naszą ekipę i możemy ruszać. 

Kilimanjaro National Park
            I tak około godziny 10.00 rano startujemy. Jest nas pięcioro i na każdego przypada dwóch tragarzy – jeden niesie plecak, drugi worek jedzenia na pięć dni. Skład ekspedycji zamyka dwóch przewodników, którzy później okazują się być również kucharzami. Pierwszy dzień wyprawy przypomina raczej spacer po parku. Tyle, że ten park jest lasem tropikalny, a zamiast wiewiórek po drzewach skaczą małpy. Słychać śpiew i świergot różnych ptaków, jednak mało którego da się wypatrzeć w tym gąszczu zieleni. Najpierw idziemy dobrze wydeptaną ścieżką, środkiem bardzo gęstego lasu następnie wchodzimy do prawdziwego deszczowego lasu tropikalnego wśród gęstwiny zwisających lian. Tutaj wilgotność wynosi 100%, a woda, jak pod prysznicem strumieniami leje się nam na głowy. Jest niesamowicie parno. Na szczęście jakkolwiek fascynujący jest ten odcinek trasy nie trwa długo i niebawem wychodzimy na obszerną polanę, z której po raz pierwszy prezentuje się nam Kilimandżaro w pełnej krasie. Żwawo maszerując, w niecałe 4 godziny pokonujemy przewidziany na pierwszy dzień odcinek bez najmniejszych trudności. Przewodnicy cały czas upominają nas, aby zbytnio się nie spieszyć. „Pole pole” – powtarzają. Co znaczy, aby iść powoli. Jednak prawdziwy sens ich słów zrozumiemy dopiero w kolejnych dniach.

odcinek Mandara - Horombo. Widok na szczyt Kibo
            Meldujemy się w schronisku Mandara Hut (2700 m n.p.m.). Na terenie obozu znajduje się jeden większy i kilka małych domków noclegowych oraz w osobnym pawilonie - prysznice i toalety. Na dachu każdego z nich zamontowane są niewielkie panele słoneczne, które zapewniają oświetlenie i ciepłą wodę. Ponieważ jest nas pięcioro zostajemy zakwaterowani w tym większym budynku schroniska, gdzie w jednej dużej sali znajduje się kilka łóżek piętrowych. Po szybkim odświeżeniu się siadamy do obiadu. Nasi przewodnicy w tym czasie nie próżnowali i przygotowali nam na ognisku pyszny posiłek. Jako, że zupełnie nie czujemy zmęczenia, pod wieczór idziemy obejrzeć znajdujący się nieopodal krater i okolicę.

odcinek Mandara - Horombo. Widok na dwa szczyty: Kibo i Mawenzi
            W obozowisku jest jeszcze kilku innych turystów. Każdy jednak trzyma się raczej w swojej grupie. Na tę trasę nie można iść samodzielnie, w związku z tym nawet turystka, która najwyraźniej idzie samotnie ma jednego przewodnika i dwóch tragarzy. Noc w schronisku wydaje się długa i dość zimna, ale udaje nam się wypocząć.

            Na śniadanie kucharze serwują nam kaszkę z mąki kukurydzianej, chleb i herbatę z ogniska. Naładowani energią ochoczo ruszamy dalej. Przez cały dzień towarzyszy nam widok na Kilimandżaro i choć ewidentnie idziemy w jej kierunku, cały czas wydaje się stać w miejscu w tej samej odległości od nas. Skończył się las tropikalny teraz idziemy przez roślinność średniej wysokości, głównie krzaki. Mijamy piękne pomarańczowe płonące pochodnie (Trytoma groniasta), zielone lobelie oraz wysokie sukulenty senecio kilimanjari - rośliny endemiczne, które występują tylko na zboczach masywu Kilimandżaro. Na trasie nie ma znaczących przewyższeń. Podejście wydaje się bardzo łagodne, prawie nieodczuwalne, a jednak na koniec dnia dochodzimy do wysokości 3700 m n.p.m. W Horombo Hut decydujemy się na 4-osobowy lokal zamiast piętrowych łóżek w dużym baraku. Nasz ciasny, ale własny domek jest bardzo przytulny. Jest też w nim zdecydowanie cieplej. Po obiadokolacji siedzimy do zachodu słońca na schodkach przed domkiem, a gdy robi się ciemno i zimno wchodzimy do środka. Każdy układa się w swoim śpiworze na pryczy, a Rysiek na ochotnika mości sobie wygodne gniazdko na podłodze. Staramy się jak najlepiej wypocząć przez noc.

schronisko - Kibo Hut
            Kolejny ranek jest już bardzo rześki, a właściwie po prostu zimny. Poranna toaleta ogranicza się do minimum. Rano woda w kranie jest już raczej zimna. Pomału zaczynają się pierwsze dolegliwości związane z wysokością. W konsekwencji występują kłopoty ze snem, nudności i brak apetytu. Oczywiście nie każdy odczuwa te same uciążliwości, a nawet jeśli, to niekoniecznie się do tego przyznaje. W trzecim dniu roślinność radykalnie się zmienia. Drzewa i krzaki oczywiście już nie występują. Ich miejsce zajęła skąpa i niska roślinność. Pojedyncze kępki traw i wrzośców typowych dla tego piętra górskiego oraz spore połacie endemicznych białych kwiatów (Helichrysum kilimanjari) o popielato-srebrnych liściach porasta ziemię i skały. Na całej trasie mamy panoramiczny widok na okolice. Przed nami masyw Kilimandżaro w całym swoim majestacie, nadal wydaje się tak samo odległy, jak dwa dni wcześniej. Jednak teraz dobrze widoczne są jego dwa szczyty – Kibo i Mawenzi. Trzeciego – Shira z tej perspektywy nie widać. Przed nami na szlaku pojawiło się całkiem sporo turystów. Mijamy punkt o nazwie last water (ostatnia woda). Wąski strumyk, z którego nasi tragarze czerpią wodę do baniaków. Dalej, przez najbliższe 24 godziny, nie będzie już żadnego źródła wody. Od jakiegoś czas tragarze niosą również drzewo na opał, aby kucharze mieli na czym ugotować posiłek. Teraz otoczenie przypomina raczej krajobraz księżycowy - żwir, piach, kamienie i skały. Przechodzimy przez Siodło Mawenzi - przełęcz pomiędzy szczytem Kibo a skalistym Mawenzi. Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej i zatrzymujemy się w Kibo Hut na wysokości 4700 m n.p.m. Kucharze przygotowują nam strawę i zalecają odpoczynek. Jedzenie jakkolwiek smaczne nie bardzo nam podchodzi w tych warunkach wysokogórskich. Choroba wysokościowa doskwiera już praktycznie każdemu. Jednym bardziej innym mniej. A inni udają, że ich to wcale nie dotyczy, choć widać, że czują się nie najlepiej. Mi na przykład wydaje się, że czuję się bardzo dobrze. Jem ze smakiem obiadokolację, ubieram się we wszystko co mam i kładę się spać. Jest bardzo, bardzo zimno.

na odcinku Horombo - Kibo
na odcinku Horombo - Kibo. Tragarze niosący nasz dobytek, jedzenie, drewno i wodę.
            Tuż przed północą pobudka. Ubieramy się i przygotowujemy do wymarszu. Tragarze wręczają nam kijki, które nieśli dla nas praktycznie całą drogę od Marangu. Jest mi potwornie zimno. Założyłam na siebie już wszystko co miałam plus dodatkowe getry od Hani. Wszyscy jesteśmy ubrani na cebulkę, w kurtkach puchowych, kurtkach przeciwwiatrowych i ciepłych butach. Jest zapewne koło minus 10 stopni Celsjusza, ale odczuwalne -15. Zabieramy ze sobą tylko aparaty fotograficzne i latarki. Im mniejsze mamy obciążenie tym lepiej. Tragarze zostają w schronisku do naszego powrotu.

            Od razu zaczynamy mocne podejście. Jest to zaskoczenie po tym jak przez ostatnie trzy dnie szliśmy „spacerkiem” w górę. Żarty się skończyły. Pniemy się zakosami w górę. Z każdym krokiem nogi robią się coraz bardziej jak z ołowiu. Dodatkowo idziemy po kamyczkach i żwirku wulkanicznym, który zsuwa się spod stóp. Trzeba bardzo uważnie stąpać. Mijamy szczyt Mawenzi (5150 m n.p.m). Mariusz, który od dwóch dni już nie czuł się najlepiej i szedł bardzo wolno, kroczek za kroczkiem teraz nie wytrzymuje i musi coraz częściej się zatrzymywać. Ma silne nudności. Za chwilę ja również zaczynam odczuwać takie same dolegliwości. Dodatkowo, jakby znikąd przychodzi silny ból i zawroty głowy. Przy każdym postoju pokładam się na głazie, jak na miękkiej poduszeczce i marzę tylko, aby choć przez chwilkę się zdrzemnąć. Poza silnymi nudnościami, wymiotami, bólem głowy dochodzi jeszcze obezwładniająca senność. Jest mi zupełnie obojętne co do mnie mówią. Mam wrażenie, że nie jestem w stanie się podnieść. Chce mi się tylko spać. Dlatego właśnie na Kilimandżaro nie można wchodzić w pojedynkę. Zawsze musi być ktoś, kto będzie pilnował, aby towarzysz wspinaczki nie zasnął. Sen jest najbardziej niebezpieczny, ponieważ w tak niskiej temperaturze można po prostu zamarznąć. Przewodnicy nas cały czas pilnują. Jeden z przodu przyświeca drogę, drugi zamyka pochód. Zachęcają nas do kroczenia w rytmie „pole pole”, ale do prawdy nikt nawet nie jest w stanie iść inaczej niż tylko bardzo, bardzo wolno.

Kilimandżaro, Gilman's point
"śniegi" Kilimandżaro
            W efekcie wychodzimy na szczyt już dobrze po wschodzie słońca. Resztką sił siadam na brzegu krateru – Gilman’s Point (5681 m n.p.m). Widok jest niesamowity. Moje marzenie się spełniło. Jestem na Kilimandżaro. Do najwyższego punktu – Uhuru Peak (5895 m n.p.m) pozostało 200-stu metrowe podejście. Ja w tym momencie nie czuję się na siłach, żeby zrobić choć jeden krok wyżej. Reszta jest bardziej zdeterminowana, zatem idą dalej wraz z obydwoma przewodnikami. Ja mam odpocząć i zejść do schroniska w Kibo Hut. Po kilku minutach odzyskuję siły, i mogłabym już iść dalej, ale bez przewodnika nie wiem dokładnie którędy. Nie ma już żadnej grupy na górze, ponieważ najwyraźniej my weszliśmy jako ostatni. Nie mam się do kogo dołączyć. Nie pozostaje mi więc nic innego jak wrócić do schroniska. Samo zejście jest raczej ślizgiem na butach udającym zjazd na narty, odpychając się kijkiem. Rozgrzany w słońcu żwir rozjeżdżą się pod nogami i nie ma mowy o stąpaniu po nim. Na dodatek ten zjazd wydaje się nie mieć końca.

            Przed schroniskiem czekają nasi tragarze z poczęstunkiem w postaci soku pomarańczowego. Właśnie tego mi było trzeba. Niestety mój żołądek jest innego zdania. W oczekiwaniu na pozostałych kładę się na chwilę. Po krótkim odpoczynku wszystkie dolegliwości przechodzą i, gdy szczęśliwi zdobywcy Uhuru Peak wracają jestem gotowa zejść z nimi do Horombo Hut. Nocleg w schronisku na wysokości 3700 m n.p.m. i zejście prosto do Marangu Gate następnego dnia. Na tej wysokości wszyscy odzyskujemy wigor i dobry humor. Przewodnicy rozdają nam dyplomy zdobywców Kilimandżaro. Żegnamy się z naszymi miłymi opiekunami i niestrudzonymi tragarzami i wracamy do naszego hostelu YMCA w Moshi.

            Wejście na Kilimandżaro wymaga dobrej kondycji fizycznej, ale nie to jest najważniejsze. Otóż największą niewiadomą jest to, jak zachowa się nasz organizm na wysokości powyżej 5000 m. Przed podjęciem próby zdobycia Kilimandżaro mało kto może to sprawdzić. My wybraliśmy 5-dniową wyprawę. Dla lepszej aklimatyzacji zalecana jest 6 lub 7-dniowa. Wtedy spędza się dodatkowy dzień na wysokości powyżej 3700 m., co pozwala na lepsze przystosowanie się organizmu do wysokości, a co za tym idzie niższego ciśnienia atmosferycznego.

            Robimy sobie dwudniową pauzę przed kolejną wyprawą. Mamy odzież do wyprania, buty do czyszczenia i kolejną wyprawę do załatwienia. Ubrania pierzemy ręcznie i mamy nadzieję, że wyschną na czas – w Moshi nie jest zbyt gorąco. Buty oddajemy do pucybuta, którego pracownia mieści się pod ogromnym drzewem niedaleko naszego hostelu. Po godzinie mycia, suszenia, pastowania, wygrzewania w słońcu, szczotkowania buty są tak wyglancowane, że sam szewc/producent by ich nie poznał i z pewnością od nowości nigdy nie były tak czyste. Naprawdę świetna robota.

            Zgodnie z umową, kolejnego dnia rano przyjeżdża po nas (samochodem marki Landrower) kierowca, który przez najbliższy tydzień będzie nas wozić po bezdrożach Tanzanii. Z Moshi kierujemy się prosto na targ w Arushy. Na miejscu dołącza do nas kucharz, Salim. Chłopaki ładują worki z prowiantem do samochodu i ruszamy.

nasze namioty
            Kilkanaście kilometrów za miastem zjeżdżamy z drogi asfaltowej i podążamy dalej drogą szutrową. Kamyki obijają się o samochód. Jeden nieszczęśliwie trafia w bak powodując niewielki, ale systematyczny ubytek paliwa. W kolejnych dniach odbija się to negatywnie na zasobach finansowych, które ma do dyspozycji nasz kierowca. Musi częściej tankować kosztem ograniczenia wydatków na jedzenie. Na szczęście mimo zmniejszonych racji żywieniowych nie chodzimy (jeździmy) głodni.

            Ale na chwilę obecną sytuacja ta nie zaprząta nam głów, ponieważ właśnie dostrzegamy pierwszego zwierza. Jest nim ogromny słoń buszujący w zaroślach przy samej drodze. Jest to w zasadzie całkiem normalne, że na wiele kilometrów przed oficjalnymi terenami parków czy rezerwatów spotyka się dzikie zwierzęta. Granice parków, obszarów chronionych są tylko umowne i obowiązują ludzi a nie zwierząt. I taką swoistą granicą jest miejscowość Mto wa Mbuu. Teraz już oficjalnie jesteśmy na obszarze, gdzie w każdej chwili możemy spotkać zwierzęta. Zaczynamy eksplorację parków od Lake Manyara National Park. Rezerwat ten jest obszarem mocno zalesionym, jednak bez trudu udaje nam się dostrzec żyrafy, słonie i liczne grupy guźców. Samochód wyposażony jest w szyberdach, co zapewnia całej naszej piątce bardzo dobrą możliwość obserwacji. Naszym zachwytom nie ma końca. Każde napotkane zwierzę zostaje obfotografowane ze wszystkich stron. Główną atrakcją tego parku jest oszałamiająca ilość flamingów bytujących nad jeziorem Manyara, od którego z resztą wywodzi się jego nazwa. Dzięki tym ptakom jezioro z daleka wydaje się być różowe. Gdy słońce zaczyna chylić się ku zachodowi robi się naprawdę pięknie.

kolacja przy lampie olejnej w sercu parku Serengeti
            Na pierwszy nocleg zatrzymujemy się na kampingu niedaleko parku. Przez najbliższych 6 nocy będziemy zakwaterowani w namiotach. Mamy trzy na wyposażeniu. Każda ekipa rozbija swój. Hani i mi dostaje się największy. Śmiejemy się, że wygląda jak katedra. Kucharz serwuje nam pyszną kolację - ryż z sosem z wołowiny i owoce na deser. Długo siedzimy i rozkoszujemy się przyjemnym ciepłym, ale nie gorącym wieczorem. W nocy, nie wszystkim udaje się dobrze wyspać. W niewielkiej odległości od naszego obozu słychać odgłosy zwierząt. Ja jednak nie mogę narzekać - wysypiam się wybornie.

            Po sycącym śniadaniu zwijamy namioty i kontynuujemy nasze safari. Pniemy się ostro w górę po zboczu i po zaledwie kilkunastu minutach zatrzymujemy się w hotelu Lake Manyara. Obiekt jest pięknie położony na wzgórzu skąd roztacza się zachwycająca panorama na okolicę. Po krótkiej przerwie jedziemy dalej. Naszym kolejnym przystankiem jest Olduvai Gorge. W wąwozie Olduvai znajduje się jedno z najsłynniejszych stanowisk archeologiczno-antropologicznych. To tutaj odnalezione zostały najstarsze ślady homo sapiens. Na granicy wąwozu mieści się muzeum archeologiczne, do którego zaglądamy. Olduvai Gorge znajduje się mniej więcej w połowie drogi między terenem Krateru Ngorongoro a parkiem Serengeti. Po krótkiej sesji fotograficznej jedziemy dalej w kierunku Serengeti.

            Park Serengeti zajmuje tak ogromny teren, że nie sposób przemierzyć go nawet w kilka dni. My spędzamy tam dwa dni i dwie noce. Zatrzymujemy się na kampingu w najbardziej zielonej części rezerwatu, Seronera. Sam teren kampingu nie jest niczym ogrodzony, po prostu przy wjeździe jest tabliczka i tyle. Pod wieczór gdy odchodzimy od naszych namiotów w kierunku wjazdu na parking stajemy oko w oko z bawołem, który akurat się tam pasie. Z przerażeniem wycofujemy się natychmiast i do końca pobytu, ani się ważymy powtarzać takie spacerki. kolejnego dnia dochodzi do niebezpiecznego spotkania z grupą pawianów, które swobodnie chodzą po terenie kampingu. W którymś momencie Jadzia wracając z toalety zostaje zaatakowana przez pawiana, który akurat grzebie w śmietniku. Przez dwa kolejne dni wyjeżdżamy rano po śniadaniu na safari po parku. Przemierzamy kilometry sawanny, aby zobaczyć jak najwięcej różnych gatunków zwierząt. Dla wprawionego przewodnika, jakim okazuje się być nasz kierowca nie jest trudne obranie właściwego kierunku w poszukiwaniu na przykład lwów lub lampartów. Spotykamy swobodnie pasące się wielkie grupy antylop gnu, zebr, różne gatunki antylop i gazel, wszędobylskie hieny. Na naszych oczach rozgrywa się dramat młodej impali ściganej przez geparda. W innej części parku trafiamy na lwicę z młodymi. Siedzą sobie spokojnie na skale, w promieniach chylącego się ku zachodowi słońcu. A gdy wydaje nam się, że już widzieliśmy wszystko, z traw, tuż przy naszym samochodzie wychylają się jeszcze trzy małe lwiątka. Dla takich widoków nie straszny nam całodzienny skwar, wiatr we włosach ani piach w oczach i zębach. Jesteśmy zachwyceni.

pierwszy słoń
pierwszy struś
lwica z młodymi
siła spokoju oryksów
            Trzeciego dnia z żalem opuszczamy Serengeti, ale na szczęście nie jest to jeszcze koniec naszego safari. Kierujemy się do Krateru Ngorongoro. Podróż trwa kilka godzin, ale oczywiście już wiemy, że trzeba się trochę najeździć, aby coś zobaczyć. W drodze dostrzegamy dosyć rzadko występującą antylopę dikdik. Jest to najmniejszy gatunek antylopy, której wzrost nie przekracza 40 cm.

            Krater Ngorongoro - Obszar Chroniony Ngorongoro zlokalizowany w największej kalderze świata o średnicy 20 km. Już sam zjazd do wnętrza krateru przyprawia człowieka o szybsze bicie serca, a co dopiero atrakcje czekające na dole. Na stosunkowo niewielkim obszarze można spotkać chyba wszystkie afrykańskie zwierzęta, również gatunki zagrożone wyginięciem, takie jak nosorożec biały. Przemierzamy krater wzdłuż i wszerz a naszym zachwytom nie ma końca. Oglądamy dzikie zwierzęta z tak niewielkiej odległości, że wydają się być prawie na wyciągnięcie ręki. Na całe szczęście chroni nas samochód, bo w pewnym momencie w naszym kierunku zmierza wielka lwica. Wydaje się iść na czołówkę. Dosłownie o włos mija nasze auto. Przechodzą nas ciarki. Dopiero gdy możemy się jej dokładnie przyjrzeć widać, że jest stara i wychudzona. Przypuszczalnie nie stanowi już zagrożenia dla nikogo, ale oczywiście nie zamierzamy tego w żaden sposób sprawdzać. Na terenie parków nie wolno wysiadać z pojazdów poza wyznaczonymi w tym celu miejscami postoju. Mniej więcej w centralnej części parku Ngorongoro jest jezioro a przy nim właśnie takie miejsce. Zatrzymujemy się, aby rozprostować nogi. Jednak nawet w takich miejscach trzeba się zawsze mieć na baczności, ponieważ nie są one w żaden sposób odizolowane od zwierząt.

            Pod wieczór rozbijamy obóz na nowym kempingu. Tym razem jesteśmy na stosunkowo dużej wysokości. Noc jest bardzo zimna. Rano dodatkowo wieje mroźny, porywisty wiatr. Z trudem zwijamy naszą katedrę. Hania mówi, że jeszcze nigdzie tak nie zmarzła, jak w Afryce, a była nawet na biegunie północnym.

            Kolejnego dnia rano udajemy się do Tarangire National Park, jest to już ostatni punkt na mapie naszego SafariObszar szczególnie polecany miłośnikom słoni i baobabów, bo tych w rezerwacie jest najwięcej. Oczywiście są również duże stada zebr, gazeli i antylop, głównie gnu oraz grupki strusi. Jeśli się ma szczęście można też dostrzec ukrywające się w trawach lwy i inne drapieżniki. Tarangire nie jest tak dużym parkiem jak Serengeti ani tak zadrzewionym jak Lake Manyara, ani tak kompaktowym jak Ngorongoro, ani też nie ma takiej sławy jak pozostałe trzy, lecz z pewnością jest wart obejrzenia. Jest pięknym parkiem. Zlokalizowany jest około 70 km od Arushy i prowadzi do niego dobra asfaltowa droga.

            Po południu podjeżdżamy w okolice wodopoju. W milczeniu obserwujemy, jak ze wszystkich stron parku nadciągają wielkie stada słoni. Potężne zwierzęta tłoczą się przy wąskiej, płytkiej rzeczce, która niczym wąż wije się przez wąwóz. Chwilę wcześniej, w innej części parku, byliśmy świadkami jak turyści w samochodzie przed nami swoim lekkomyślnym zachowaniem rozgniewali jedno z tych wielkich zwierząt. Słoń postawił uszy, podniósł trąbę i wydając przerażający odgłos ruszył w ich kierunku. Mało brakowało a reszta zaalarmowanych zwierząt zaatakowałaby niefrasobliwych turystów i innych znajdujących się w okolicy. Jeden rozsierdzony słoń jest w stanie przewrócić samochód, a co dopiero całe stado. Na szczęście nie doszło do tragedii, a nasz przytomny kierowca w porę wycofał auto z zagrożonego obszaru.

            Ostatni nocleg spędzamy w okolicy parku. Rano wracamy do Arushy. Przyjeżdżamy do miasta o całkiem przyzwoitej porze i mamy przed sobą jeszcze całe popołudnie i wieczór.

            Zatrzymujemy się tradycyjnie w schronisku młodzieżowym YMCA i spędzamy następny dzień w mieście.

            Te dwa tygodnie były dla każdego z nas absolutnie niezapomnianym przeżyciem.

            Minęło 28 lat od naszej pamiętnej wyprawy. Oczywiście wiele się zmieniło, ale emocje towarzyszące takim wyjazdom zawsze pozostają wyjątkowe.

sukulenty ze szczytem Mawenzi w tle 

Więcej zdjęć i relacji z parków znajduje się we wpisie: 

O Tanzanii słów kilka - Parki Narodowe

Polecam serdecznie.

Komentarze

  1. Piękna podróż marzeń, jak zawsze dobrze opisana i udokumentowana.
    Choć minęło już 28 lat, to wciąż aktualne.
    Brawo Podróżniczka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję i polecam pozostałe artykuły 🤓 🥰

      Usuń
  2. Jakie piękne Safari. Chciałbym kiedyś pojechać tą samą trasą i odbyć taką samą podróż. Dziękuję. Sy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marzenia się spełniają😎. Trzeba tylko zorganizować Safari. Dziękuję i pozdrawiam 🥰

      Usuń
  3. Super wyprawa i rewelacyjna relacja. Dzieki, ze dzielisz sie swoimi wspomnieniami z tych pieknych miejsc.
    Pozdrawiamy i czekamy na kolejne reportaże.
    Basia i Slawek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję i cieszę się, że moje relacje się Wam podobają. Pozdrowienia serdecznie 🥰

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Tanzania - kraj kobiet pracujących

Kobieta pracująca Podczas, gdy niektórzy mężczyźni odpoczywają w cieniu rozłożystych drzew mango lub oddają się innym przyjemnościom, tanzańskie kobiety ciężko pracują. Mama Pili od lat zajmuje się rozdrabnianiem kamieni. To znaczy siedzi na ziemi i tłucze kamienie na mniejsze kawałki. Następnie segreguje je względem wielkości. Tak przygotowany materiał stanowi niezbędny składnik budowlany, a dla Mamy Pili główne źródło dochodu. Mama Pili i jej gość z Polski Piękna krawcowa o posągowej wręcz urodzie prowadzi swój warsztat krawiecki przy osiedlowej uliczce. Co rano wystawia swoją maszynę do szycia  w cieniu dwóch potężnych drzew , a za stół krawiecki służy jej kawałek podwórka. Zazwyczaj towarzyszy jej mała córeczka, która grzecznie siedzi na ziemi i bawi się kamykami.  kobieta z dzieckiem w centrum miasta Kiedyś ubrania szyli praktycznie wyłącznie mężczyźni. Instalowali się ze swoimi maszynami na tarasach przed sklepami. Teraz w mieście można spotkać jedynie nielicznych krawcó...

Z dziennika podróży

Zapiski z dziennika podróży  Tanzania                  W tym roku w podróż do Tanzanii wybrała się z nami Wandzia, wytrawna uczestniczka włoskich wypraw. Gdy przeczytała wpis o naszym ubiegłorocznym pobycie w Tanzanii również zapragnęła poznać ten kraj. Na początku była to zaledwie mała iskierka ciekawości, która z czasem przerodziła się w całkiem realne marzenie. Dzięki wsparciu rodziny i znajomych oraz własnej determinacji wyjazd doszedł do skutku.              Warto mieć marzenia, bo marzenia się spełniają. Dzień 1 Na lotnisko przyjechaliśmy przed godziną trzecią rano. Poprzednio bardzo długo trwała odprawa. Tym razem byliśmy co najmniej o godzinę za wcześnie. Ale lepiej tak niż się denerwować, że samolot poleci bez nas. Z resztą na stres nie trzeba było długo czekać. Już w Amsterdamie zaistniała obawa, że nie zdążymy na kolejny lot. Podobnie jak w ubiegłym roku wybraliśmy KLM (Holend...

Tanzania - Podróż daleka a bliska

  Po czterech latach, ja i mój mąż, znowu lądujemy na międzynarodowym lotnisku w Dar es Salaam. Odkładaną przez ostatnie dwa lata podróż postanowiliśmy zrealizować mimo wszystko. Czasami trzeba podjąć męską decyzję i kupić bilet zamiast przestraszonym siedzieć w kącie i patrzeć jak życie ucieka za oknem. Po 15 godzinach lotu z Krakowa, z przesiadką w Amsterdamie, wita nas na lotnisku w Dar es Salaam mój brat z żoną. Jak zawsze na nich i ich gościnność możemy liczyć. W Dar spędzamy dwa błogie dni przeznaczone na aklimatyzację – w Polsce środek zimy, temperatura koło zera, a tu 35 st. C. Trzeba przyznać, jest ciepło. Dopiero wieczorem jedziemy do pobliskiego lokalu posiedzieć sobie przy basenie, ze szklaneczką schłodzonego napoju. Następnego dnia również spędzamy popołudnie i wieczór nad wodą, tym razem w knajpce przy samym morzu. Przyjemnie owiani morską bryzą leniwie podziwiamy otoczenie. Około 17 jest pełny przypływ, woda podpływa prawie pod ławeczki na plaży. Ja decyduję się za...