Przejdź do głównej zawartości

Z dziennika podróży

Zapiski z dziennika podróży 

Tanzania

             W tym roku w podróż do Tanzanii wybrała się z nami Wandzia, wytrawna uczestniczka włoskich wypraw. Gdy przeczytała wpis o naszym ubiegłorocznym pobycie w Tanzanii również zapragnęła poznać ten kraj. Na początku była to zaledwie mała iskierka ciekawości, która z czasem przerodziła się w całkiem realne marzenie. Dzięki wsparciu rodziny i znajomych oraz własnej determinacji wyjazd doszedł do skutku.

            Warto mieć marzenia, bo marzenia się spełniają.

Dzień 1
Na lotnisko przyjechaliśmy przed godziną trzecią rano. Poprzednio bardzo długo trwała odprawa. Tym razem byliśmy co najmniej o godzinę za wcześnie. Ale lepiej tak niż się denerwować, że samolot poleci bez nas. Z resztą na stres nie trzeba było długo czekać. Już w Amsterdamie zaistniała obawa, że nie zdążymy na kolejny lot. Podobnie jak w ubiegłym roku wybraliśmy KLM (Holenderskie linie lotnicze) z przesiadką w Amsterdamie. Wąskim gardłem na lotnisku okazał się być punkt kontroli paszportowej. Bardzo długa i wolno wijąca się kolejka. Po przejściu kontroli pobiegliśmy co sił w nogach do naszej bramki, a tam wszyscy spokojnie czekali …. samolot był spóźniony. Ostatecznie wystartowaliśmy z godzinnym opóźnieniem. Pilot jednak docisnął pedał gazu i w przestworzach nadrobił stracony czas. Lot minął nam spokojnie, mało turbulencji, jedzenie dobre. 90% pasażerów wysiadło na lotnisku w Kilimandżaro. Na pokład wsiedli opaleni urlopowicze. W Dar es Salaam wylądowaliśmy punktualnie. Po przejściu kilkustanowiskowej odprawy paszportowo-wizowej mogliśmy wyjść z lotniska, gdzie czekał już na nas mój brat, Filip z żoną, Jaklyn. Kilka kolejnych dni będziemy korzystać z ich gościny. W domu czekała na nas pyszna kolacja i herbata, o której marzyliśmy cały dzień. 

Dzień 2
Dzień leniwca. Z łóżka na sofę i z powrotem, i tak cały dzień. Było stanowczo za gorąco, aby wyjść na podwórko. Odsypialiśmy trud i stres podróżny.

maandazi (przed i po smażeniu)
Tłusty czwartek. W Tanzanii nie ma zwyczaju „świętowania” tłustego czwartku, jednak dla mojej bratowej nie ma rzeczy niemożliwych i zorganizowała nam wyśmienite pączki. Zdobywszy przepis od swojej kuzynki, wysłała Mamę Rosi po potrzebne produkty a następnie osobiście nadzorowała cały proces przygotowania i wypieku. (Mama Rosi pomaga w prowadzeniu domu). Rezultat przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Na stół wjechały mięciutkie, cieplutkie, aromatyczne, umiarkowanie słodkie, rozpływające się w ustach maandazi – tanzańskie pączuszki. (Ciasto na maandazi: mąka, woda, mleczko kokosowe, drożdże, trochę cukru i kardamon. Ciasto po zagnieceniu musi wyrosnąć, następnie kroi się je na kawałki i ponownie zostawia na chwilę do wyrośnięcia. Wyrośnięte kawałki ciasta smaży się w głębokim tłuszczu na brązowy kolor). Po kolacji udaliśmy się na mały spacer za bramę posiadłości, aby się trochę przewietrzyć. Przysiedliśmy na murki i obserwowaliśmy tętniącą nocnym życiem ulicę: daladala – miejskie busy, bodaboda - motorowe taksówki oraz oświetlone jak amerykańskie tiry pędzące jezdnią bajaji (czyt.: badziadzi) – trójkołowe, zadaszone motory z powodzeniem pełniące funkcję taksówek i minibusów. Po godzinie wróciliśmy do domu. Zasypialiśmy przy głośnej muzyce z knajpy na przeciwko. Nad ranem na chwilę pojawił się przyjemny chłodek. Muzyka w knajpie grała nadal. Chyba zaczęli dyskotekę o świcie.

bajaji (zdjęcie zrobione w Mtwarze)

Dzień 3
Zrobiliśmy małe tourne po okolicy. Filip i Jaklyn pokazali nam czym się zawodowo zajmują. Wizytując kolejne punkty budowy byliśmy pod wrażeniem pięknego wykonania drewnianych mebli, stolarki okienno-drzwiowej oraz metalowych balustrad i bram. Największe chyba wrażenie zrobiła na nas budowa, którą aktualnie prowadzi mój brat. W ramach projektu powstanie wielka, trzypoziomowa willa na wzgórzu z panoramicznym widokiem na Ocean Indyjski i okolicę.   

Dar es Salaam, budowa willi z widokiem
Dar es Salaam, widok z willi w budowie
Na zakończenie objazdu zaprosili nas do świetnego lokalu oferującego różne rodzaje grillowanego mięsa. Przed złożeniem zamówienia klient może dokonać degustacji tego, co poleca szef kuchni. Nam szczególnie smakowała rozpływająca się w ustach kozina, którą nie każdy potrafi tak dobrze przyrządzić. Pozostałe gatunki mięs były równie wyborne.
Chef we własnej osobie
Dzień 4
Dzień podróży do Mtwary. Wyjechaliśmy około piątej rano. Całkiem szybko i sprawnie udało nam się przejechać przez śpiące jeszcze miasto. Tradycyjnie już mój brat zgodził się odwieźć.
Zdjęcia z drogi. Wioska
Zdjęcia z drogi. Pola i baobaby.
Zdjęcia z drogi. Pola ryżowe.
Zdjęcia z drogi. Kobiety pracujące.
Zdjęcia z drogi. Widok na Lindi
Zdjęcia z drogi. Plaża w Lindi
W Lindi zrobiliśmy krótki przystanek. W samym środku miasta znajduje się piękna długa plaża z białym piaskiem. Dzisiaj woda była spokojna, ale często są tam duże fale, ponieważ jest to otwarte morze. Przeszliśmy się chwilę po plaży, ale było bardzo, bardzo gorąco. Gdy ruszyliśmy dalej, naszą uwagę przykuł zniszczony lecz piękny pałacyk, a po drugie stronie ulicy fragment kamiennej baszty. Postanowiłam zgłębić ich historię. Liczyłam na znalezienie jakiś informacji na ich temat w miejskiej bibliotece.
Lindi, ładne ruiny
Około godziny 16.00 dojechaliśmy do Mtwary. Celina, moja siostra podjęła nas pysznym obiadem – curry z kurczaka, ryż i szpinak oraz papaja. Podobniej, jak w ubiegłym roku, przez najbliższe tygodnie będziemy gościć u niej w domu.

Dzień 5
Przed południem pojechaliśmy na naszą działkę. Kulisy powstania tego przedsięwzięcia opisałam tutaj. Chcieliśmy jak najszybciej zobaczyć, jak się zmieniła przez ten rok. Co nowego urosło i może nawet zebrać jakieś plony. Mój mąż był cały w skowronkach, gdy udało mu się znaleźć kilka mango. Sezon na nie w zasadzie się już skończył, więc na drzewach pozostały tylko nieliczne sztuki. Przez cały rok moja siostra dzielnie opiekowała się naszą działką. Przy tak bujnej roślinności, porządkowanie terenu praktycznie polega na każdorazowym karczowaniu raczej niż samym tylko koszeniu trawy.

Pierwszego dnia na działce, Wandzia i Filip.
Nasze pierwsze plony - mango
Nasz pierwszy ananas uratowany przed małpami
Papaja. Tym razem jeszcze nie z naszej działki
Następnie pojechaliśmy do Mikindani. Wstąpiliśmy z wizytą do naszego znajomego (przez wiele lat był bardzo dobrym znajomym naszych rodziców). Potem udaliśmy się do restauracji w Boma na krótki odpoczynek przy szklaneczce schłodzonego napoju. Przed wyjazdem z Mikindani wstąpiliśmy do muzeum w domu Livingstone’a. O Mikindani napisałam w osobnym poście, który można znaleźć tutaj

Po południu poszliśmy popływać niedaleko Cliff Baru. Woda była cieplutka jak zupa, ale przyjemna. O Cliff Barze napisałam w ubiegłorocznym artykule, który znajduje się tutaj.

Cliff Bar
Cliff Bar, flora i fauna
Cliff Bar, flora i fauna

Dzień 6
Dzisiaj od rana Wandzia ochoczo lepiła pierogi. Obiecała mojemu bratu, że przed wyjazdem będzie mógł spróbować prawdziwych polskich pierogów. Jako, że amatorów pierogów w domu nie brakowało Wandzia miała pełne ręce roboty.  

Dzień 7
Dzień spędzony na działce - koszenie, karczowanie i sadzenie nowych roślin, w szczególności palm. Na działce jest około 12 owocujących palm, są one już wiekowe i pomału się „wykruszają”, dlatego trzeba robić nowe nasadzenia. Dni są niezmiernie upalne, praca w polu jest niezwykle męcząca. Po powrocie do domu tylko długi popołudniowy odpoczynek pozwala się zregenerować. Wieczorem w Cliff Barze Wandzia zamówiła sobie masajskie buty. Własnoręcznie wykona je Isaya (czyt.: Isaja). Podał cenę, a na pytanie kiedy będą gotowe odpowiedział: „Dwudziestego ósmego”. Zatem czekamy. Znaczy się Wandzia czeka.

Dzień 8
Przerwa od prac polowych. Możemy pomyśleć o innych atrakcjach. W tym tygodniu są bardzo dalekie odpływy, dlatego decydujemy się na przedpołudniowe pływanie w wiosce rybackiej. Tam woda zawsze jest. Pod wieczór idziemy na małe zakupy do osiedlowego sklepiku u Umi, niedaleko domu.

warsztat krawiecki niedaleko domu
warsztat krawiecki niedaleko domu

Dzień 9
Po śniadaniu Patrycja (moja siostrzenica) i Pili (nasza przyjaciółka) zabrały nas (Wandzię i mnie) do miasta. Pierwszym punktem była wizyta w bibliotece. Przed budynkiem leżał stos książek. Weszłyśmy do środka, a przy drzwiach leżał kolejny. Na samej górze sterty Wandzia wypatrzyła książkę o Marii Curie-Skłodowskiej. Bardzo się wzruszyła. Zapytałam bibliotekarza o interesujące mnie podręczniki, ale ich nie było. Te które mi przyniósł były strasznie zakurzone. Chyba nikt ich nigdy nie wypożyczał. Jednak, jak słusznie zauważyła Wandzia, książki i regały może i nie były nigdy odkurzane, ale podłoga jest myta nieustannie – nawet w trakcie naszego krótkiego pobytu. 

Punkt drugi – zakupy na głównym miejskim targu. Kupiłyśmy 2 kg ryżu, 1 kg fasoli, kapustę, cebulę, pomidory, paprykę, okrę oraz hibiskus na herbatę. Koszt 20 000 TSh, czyli niecałe 40 zł. Przy stoisku z wyrobami z drewna, metalu oraz traw i liści palmowych (służą do wyplatania mat i koszy) naszą uwagę przykuły dwa małe, okrągłe koszyczki. Od razu nam się spodobały. Obejrzałyśmy je dokładnie, ale jakoś nie mogłyśmy się zdecydować na zakup. Jak nakazuje dobry zwyczaj w handlu, nie chciałyśmy okazywać nadmiernego zainteresowania przy sprzedawcy. Jednak zaraz po wyjściu z hali targowej zrobiło nam się żal, że ich nie kupiłyśmy. Z tego wszystkiego, nawet nie zapytałam o cenę. Trudno, następnym razem musimy być bardziej zdecydowane. 

na straganie w dzień targowy: między innymi okra (długa zielona) i bakłażany
na straganie w dzień targowy: różności
Ostatnim punktem były zakupy w starej części miasta. Obiecałam Wandzi, że pojedziemy do Mini Marketu na „wielkie” zakupy. Będąc zatem na miejscu wpadłyśmy w wir zakupów i klucząc między trzema regałami (dokładnie tyle jest ich w sklepie) udało nam się upolować mieloną kawę do przywiezionej z Polski kawiarki, herbatę, dżem owocowy i coś jeszcze. W sumie wydałyśmy 23 000 TSh (niecałe 43 zł). W drodze powrotnej kupiłyśmy jeszcze butelkę tanzańskiego wina – Dodoma wine (13 000 TSh). Różowe wino było kompromisem pomiędzy białym, które lubi Wandzia a czerwonym, które wolę ja. Lekko schłodzone wino wypiłyśmy ze smakiem do obiadu.

Dodoma wine
Wieczorem poszliśmy na spacer wzdłuż wybrzeża. Był bardzo wysoki przypływ, woda w zupełności zakrywała naszą plażę niedaleko Cliff Baru. Silne fale rozbijały się z hukiem o przybrzeżne skały. W takich warunkach pływanie było zbyt niebezpieczne, dlatego zamiast tego zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową w promieniach zachodzącego słońca. Następnie udaliśmy się do Cliff Baru na kolację i zimne Kilimanjaro, czyli tanzańskie piwo.

Cliff Bar. Cela w swoim biurze
Cliff Bar, kawa i poranne fotografowanie

Cliff Bar, kawa i poranne fotografowanie (altanki)

Dzień 10
Tradycyjnie już, jak prawie każdego dnia od naszego przyjazdu do Mtwary poszliśmy wypić naszą poranną kawę w zielonej oazie w Cliff Barze (dokładny opis Cliff Baru znajduje się tutaj). Za każdym razem siadamy w innej altance. W taki sposób zmieniamy perspektywę i obiekty do fotografowania w pięknych okolicznościach przyrody. Dzisiaj, na przykład po łące za ogrodzeniem długo przechadzała się czarna czapla. Potem przyszły cztery małpy, które z upodobaniem przeglądały się w lustrzanych drzwiach jednego z domków. Ilości różnokolorowych ptaków nie da się nawet zliczyć. A w drodze do domu minął nas facet z wielką rybą na motorze. Ot takie atrakcje, a wszystko to jeszcze przed śniadaniem.

Cliff Bar, czapla
Cliff Bar
 Facet z miecznikiem na motorze
Koło dziesiątej pojechaliśmy na działkę. Ciąg dalszy prac polowych. Było kilku pracowników więc robota szła szybko i sprawnie. Zrobiliśmy  ławeczkę w cieniu mangowca. Wykonaliśmy pomiary pod domek dla stróża i umówiliśmy się z majstrem, który go wybuduje. Wróciliśmy do domu bardzo zmęczeni. Na obiad ryż z fasolą na mleczku kokosowym. Danie bardzo zasmakowało Wandzi. Wieczorem pojechaliśmy na drinka do lokalu na drugim końcu dzielnicy. Po powrocie do domu czekała na nas piękna niespodzianka. Pili przyniosła nam dwa śliczne, plecione koszyczki. Te same, którymi się tak zachwyciłyśmy wczoraj na bazarze.
koszyczki
mój koszyczek
koszyczek Wandzi idealnie komponuje się z każdą kreacją

Dzień 11
Zwariowana sobota.
Patrycja zawiozła nas do portu rybackiego podziwiać wschód słońca. Pili zabrała miskę, żebyśmy miały do czego włożyć ryby. W porcie i na targu rybnym było sporo osób, głównie kobiet z miskami i wiadrami, za to ryb prawie wcale. Połowy są ściśle zależne od pływów. Akurat zaczynał się odpływ i rybacy dopiero wypływali w morze. Wróciliśmy ze sporą kolekcją zdjęć lecz bez ryb.

Po śniadaniu poszliśmy na plażę „na środku oceanu”. Tak nazywamy piaszczysty fragment dna daleko od brzegu, który w czasie odpływu tworzy złotą plażę. Woda w tym miejscu przybiera przepiękną turkusową barwę. Przyjemnie było się pomoczyć, jednak nie trwało to nawet godzinę, bo woda bardzo szybko odchodziła. Potem pozostał nam powrót do brzegu i odpoczynek w cieniu namorzyn. Posiedzieliśmy chwilę, ale ze względu na bardzo daleki odpływ brakowało jakiegokolwiek powiewu od wody i upał był niemiłosierny. Udaliśmy się na obiad do Cliff Baru. Wystarczyło przejść na drugą stronę jezdni. Dzisiaj gotowała Pili. W menu było ugali (mamałyga z mąki kukurydzianej) z sosem rybnym. Dodatkowo przebywający aktualnie w Cliff Barze Polak przyrządził sos z ośmiornicy. Dla odmiany dzisiaj do obiadu wypiliśmy schłodzone Safari – kolejne tanzańskie piwo.
Cały dzień było bardzo gorąco i duszno.
Wieczorem usiedliśmy w altance na wyspie. Przynajmniej tam było odrobinę więcej powietrza. 

Dzień 12

W nocy przyszedł długo wyczekiwany deszcz, a dokładniej rzecz biorąc, wielka ulewa i burza z piorunami. W dzień jakby nigdy nic, słońce paliło niemiłosiernie i nadal było parno i duszno.

Dzień 13
Od samego rana byliśmy w Cliffie. Celina miała sprawy urzędowe do załatwienia, więc my pilnowaliśmy biznesu. W południe rozszalała się tropikalna ulewa. Odgłos deszczu spadającego na blaszany dach zawsze przyprawia mnie o pozytywne dreszcze. Potem przyjechał Piano na motorze ze sprawunkami. Właśnie mieliśmy wracać do domu na obiad. Pili i Wandzia z radością wskoczyły na motor i odjechały z Piano w siną dal... ku rozbawieniu wszystkich.

Cliff Bar. Jazda na "szaszłyka" - dwóch lub więcej pasażerów

Dzień 14
Rano wielkie sprzątanie w Cliff Barze. Na obiad ryż z sosem rybnym oraz dwa rodzaje smażonej ryby. Soczysty ananas na deser.

Wieczorem wypożyczyliśmy krzesła z Cliffu i usiedliśmy na bulwarze. Półksiężyc odbijał się w oceanie, cudnie podświetlając taflę wody. Wspaniała morska bryza. Dopiero gdy mocno zgłodnieliśmy udaliśmy się na kolację do Cliff Baru. Isaya, zgodnie z obietnicą przyniósł masajski buty, własnej roboty dla Wandzi.

masajskie buty Wandzi

Dzień 15
Wielki dzień. Początek budowy na naszej działce.

Dzień 16
Kolejny wypad do miasta na zakupy. Właściwie to było zakupowe szaleństwo. Poza niezbędnymi produktami spożywczymi kupiłam sobie spodenki i sukienkę w groszki. Wandzia zafundowała sobie piękny pomarańczowy szal oraz pojedynczy kawałek kitenge. Nawet Patrycja uległa tej zakupowej euforii i kupiła sobie śliczną, bardzo twarzową sukienkę.

Kitenge – wzorzysta, kolorowa tkanina z bawełny. Kupon materiału składa się z jednej, dwóch lub trzech identycznych części o wymiarach 180x120 cm każda. Sprzedawany jest w całości lub w częściach. Nadaje się na sukienki, męskie koszule i spodnie.

Kanga – kolorowa, bawełniana tkanina, cieńsza od kitenge, również o powtarzającym się wzorze, ale dodatkowo z obramówką i jakimś ciekawym przesłaniem nadrukowanym u dołu. Kupon materiału składa się z dwóch identycznych części o wymiarach 150x100 cm każda i zawsze sprzedawany jest w całości. Kanga przeważnie noszona jest przez kobiety. Jedna część może służyć do owinięcia się w pasie, a druga do zakrycia głowy i ramion – osłona przed palącym słońcem. Zarówno kanga jak i kitenge od zawsze służą jako „chusta” do noszenia małych dzieci na plecach.  

Sukienka i chusta z kitenge

Po zakupach pojechałyśmy prosto do krawcowej. Wandzia wzięła ze sobą tunikę, która miała posłużyć za wzór na sukienkę. Dziewczyna bez zbędnych ceregieli na kolanie zdjęła miarę z tuniki i zakomunikowała nam, że wieczorem nowa kreacja będzie gotowa.

Pod wieczór pojechaliśmy do Yatch Club w Mikindani. Mogliśmy obserwować zachód słońca nad zatoką Mikindani Bay. Gdy zapadł zmierz okazało się, że od paru godzin w całej okolicy nie było prądu. To nam w zupełności nie przeszkadzało, ponieważ księżyc pięknie oświetlał plażę i odbijał się w wodzie. Mogliśmy z przyjemnością delektować się morskim wiaterkiem przy chłodnym piwie (mimo braku zasilania było nadal całkiem dobrze schłodzone).

Dzień 17
Przez kolejne dwie noce przechodziły burze z wielkimi ulewami. Wygląda na to, że na dobre zaczęła się pora deszczowa. To dobrze, ponieważ bez deszczu ludzie nie mają co jeść. Całe rolnictwo, małe i duże jest uzależnione prawie w stu procentach wyłącznie od opadów. Na działce trwają prace budowlane. Rano pojechaliśmy zrobić inspekcję. Wszyscy pracowali jak mróweczki. Wieczorem poszliśmy nad morze. Nie było klimatu do pływania, ale posiedzieliśmy sobie nad wodą.

Dzień 18
Dziś dzień gospodarczy - sprzątanie domu. W szafce znalazłam książkę, którą tak usilnie chciałam wypożyczyć z miejskiej biblioteki. Po skończonych obowiązkach, czas na przyjemności. Przespacerowaliśmy się do Safiny, gdzie znajduje się plaża publiczna (jakieś 20 min. od domu). Pochodziliśmy trochę po plaży, ale ostatecznie usiedliśmy pod parasolką w Police Mess. Lokal znajduje się bezpośrednio przy brzegu, skąd roztacza się panoramiczny widok na ocean. Obserwowaliśmy poczynania rybaków na łodziach. Najpierw wiał silny wiatr. Potem przyszła mocna ulewa i wiatr stał się porywisty. Być może na środku zatoki był to sztorm albo szkwał. Większość łodzi zdążyła odpłynąć zanim rozszalał się deszcz. Jeden z kutrów, który najwyraźniej zbyt długo zamarudził na wodach, po podniesieniu żagla był niemiłosiernie smagany przez wiatr i spienione fale. Kołysało nim jak małą papierową łódeczką. Długo obserwowaliśmy jego zmagania i próby utrzymania się na powierzchni. Trzymał się ledwo ledwo. Za jakiś czas zniknął z naszego pola widzenia. Mamy tylko nadzieję, że udało mu się bezpiecznie dopłynąć do przystani. 

Mtwara, samotny żaglowiec kontra sztorm
Wieczorem upiekłam chleb i słodkie bułeczki. Moja siostra od lat sama piecze chleb. Zdradziła mi swój tajny przepis – wszystkie składniki na oko. Za każdym razem wychodzą świetne wypieki.

Dzień 19-22
Niedzielne przedpołudnie spędziliśmy w Cliffie. Na obiad ryż z sosem curry z krewetkami oraz arbuz na deser. Po południu przeszliśmy się na plażę publiczną. Było sporo ludzi spacerujące wzdłuż morza, głównie rodzinki z małymi dziećmi i trochę osób siedzących na plaży. W morzu kąpały się głównie młode chłopaki. Fale były bardzo wysokie i silne. W zasadzie pływać było trochę trudno, ale woda była bardzo przyjemna. Resztę popołudnia spędziliśmy na krzesełkach w Police Mess. Przyjemny wiatr wiał od morza a fale głośno rozbijały się o przybrzeżne skały. Bardzo przyjemne popołudnie.
W poniedziałek po południu pływanie w wiosce rybackiej. Bez wątpienia jest to najlepsze miejsce do kąpieli o każdej porze dnia, niezależnie od poziomu wody i od tego, czy akurat trwa przypływ czy odpływ.

Wszystkie odcienie Oceanu Indyjskiego - odpływ
Wszystkie odcienie Oceanu Indyjskiego - odpływ
Wszystkie odcienie Oceanu Indyjskiego - przypływ
Wszystkie odcienie Oceanu Indyjskiego - przypływ
Wszystkie odcienie Oceanu Indyjskiego - przypływ
W kolejnych dniach na zmianę przedpołudnie w Cliffie lub na działce. Domek rośnie jak na drożdżach.

Na obiad placki ziemniaczane. Wieczorek w Police Mess przy silnym wietrze i w blasku księżyca oświetlającym plażę i morze.

Dzień kobiet - uroczysta kolacja w Cliffie i emblematyczne danie - kurczak z frytkami do tego butelka czerwonego wina z RPA.

Dzień 23
Dzień targowy - szaleństwo zakupów. U pana od koszyczków Wandzia kupiła sobie piękny słomkowy kapelusz. Następnie w sklepie z szalami nie mogąc się zdecydować na jeden, kupiła ich kilka. Później w domu sprezentowała mojej siostrze i mi po jednym. Na targu odkryłam, że są specjalne sekcje krawieckie. Generalnie każda alejka skrywa ciekawe zakątki. Następnie zatrzymałyśmy się przy ulicznym straganie, aby kupić nerkowce. Każda ze sprzedających chciał, aby kupić od niej. Ostatecznie kupiłyśmy u każdej po jednej paczce. Na stoisku z ciuchami Wandzia wypatrzyła maskotkę dla córeczki Joshua, jednego z pracowników Cliff Baru. W domu doprowadziła misia do porządku, wystroiła go w ubranko i wieczorem podarowała dziewczynce.

Mtwara, na bazarze
W domu wszyscy pracownicy zaangażowani byli w porządkowanie ogródka i przesadzanie kwiatów. Pili ugotowała pyszny obiad - ugali z rybą, a na deser mango i awokado. Po krótkim odpoczynku poszliśmy nad morze. Usiedliśmy na krzesełkach podziwiając uderzające o brzeg fale. Wieczorek w Cliffie. Na kolację Cela ugotowała pyszny rosołek.

Dzień 24
Dzisiejsze przedpołudnie spędziliśmy na pracy w polu. Posadziliśmy kilka palm i innych drzewek. Wieczorek nad oceanem. Kolacja w Cliff Barze – ośmiornica i kałamarnica z frytkami.

Dzień 25
Wycieczka do Mikindani. Minęliśmy Yacht Club, stare miasto Mikindani i objechaliśmy zatokę w poszukiwaniu piaszczystej plaży. Nieco klucząc przez kolejne wioski i wioseczki dojechaliśmy najbliżej brzegu, jak tylko się dało. Jednak nigdzie wody nie było ze względu na bardzo daleki odpływ. Na chwilę zatrzymaliśmy się w jednej z wiosek. Jedna z mieszkanek pozwoliła nam zaparkować na swoim podwórku. Nieopodal w cieniu drzew grupka dzieci grała w dwa ognie szmacianą piłką. W mojej siostrze natychmiast obudziła się mała dziewczynka i ochoczo dołączyła do zabawy, tym samym zdobywając sympatię dzieci i nasze uznanie. Po rozegraniu słusznej partyjki Cela zdecydowała, że zawrócimy. Po drodze minęliśmy duże skupisko baobabów. W ostatnich latach obserwuje się masową wręcz wycinkę tych majestatycznych drzew. Wielka szkoda.

Zrobiliśmy piękną wycieczkę krajoznawczą i ostatecznie wróciliśmy do naszego ulubionego lokalu w Mikindani, czyli Yatch Club. Wyglądało jakby odpływ nie dotyczył tego miejsca. Był całkiem wysoki poziom wody. Ochoczo zanurzyliśmy się w przyjemnie ciepłym morzu. Cudowna, odświeżająca kąpiel w zatoce Mikindani Bay.

Mikindani Bay, droga wśród baobabów
widok na Mikindani Bay
Mikindani Bay
Mikindani Bay. Podczas gdy my odpoczywamy inni pracują. Połów krewetek.
Dzień 26

Niedzielne msze święte w Tanzanii trwają co najmniej dwie godziny. Dzisiejsza trwała prawie trzy. Było bardzo dużo ogłoszeń parafialnych, głównie zachęcających wiernych do większej szczodrości.
Po południu poszliśmy z wizytą do Mamy Pili. Zawsze ją odwiedzamy, gdy jesteśmy w Mtwarze. Dla mnie spotkanie z Mamą Pili jest jak spotkanie z bliskim członkiem rodziny. Znamy się od lat. Mimo, że życie jej nigdy nie rozpieszczało nie utyskuje nad swoim losem. Jest osobą pogodną, pełną życzliwości i zawsze chętną pomagać innym.  

Mama Pili i Wandzia w swojej nowej sukience z kitenge
Po emocjonującej wizycie u Mamy Pili udaliśmy się do punktu widokowego. Miałam nadzieję zrobić kilka zdjęć zatoki, tymczasem trafiliśmy na jeszcze ciekawsze ujęcia. Akurat rozgrywał się wspaniały spektakl wypływających w morzem kolorowych łodzi rybackich. Do większych kutrów podpływały małe łódeczki, które następnie były wciągane na pokład tychże kutrów. Przypuszczam, że był to rodzaj „podwózki” dla rybaków małych łódeczek, aby oszczędzić im trudu wiosłowania.
Mtwara, port. Załadunek łodzi

Dzień 27
Zrobiliśmy podsumowanie dotychczasowych wydatków na budowę i wyszło nam, że są dużo większe niż przedstawiony kosztorys. Dodatkowo budowa nie jest jeszcze zakończona. W związku z tym przestaje to być domek dla stróża, a staje się domkiem dla nas, niezależnie od jego niewielkich rozmiarów. Tym oto sposobem wybudowaliśmy sobie na działce domek lub murowaną altankę, jak kto woli.

Domek pod palmami
schody robią furorę w okolicy
Wieczorem długo siedzimy nad morzem. Gdy zapada zmrok na powierzchni wody zaczynają pojawiać się dziesiątki migoczących punkcików. To lampki na łódkach rybackich. Mężczyźni całą noc będą łowić, aby rano dostarczyć świeży połów na targ rybny. 

zachód słońca nad zatoką w Mtwarze. Po prawej w oddali widoczne światełka
Mtwara, tak za dnia wyglądają nocne punkciki 

Dzień 28
Znowu pojechaliśmy do Mikindani, ale tym razem z delikatną misją. Chcieliśmy zwiedzić stary kościół i zobaczyć się z siostrami zakonnymi, które się nim opiekują. Świątynia znajduje się na wzgórzu za miastem a ostatni odcinek okazał się nieprzejezdny. Musieliśmy zostawić samochód na czyimś polu i pójść dalej pieszo. Zważywszy na wzniesienie i bardzo upalny dzień trasa do kościoła była jak prawdziwa pielgrzymka do sanktuarium. Siostry były mocno zaskoczeń naszą wizytą, a nawet trochę nieufne. Jak się dowiedzieliśmy na co dzień do kościoła przychodzi mało wiernych, ponieważ Mikindani zamieszkuje głównie ludność muzułmańska. Sióstr w zasadzie nikt nigdy nie odwiedza. Takie mniszki pustelniczki. Zabytkowym kościołem zarządza proboszcz, którego akurat nie było. Najładniejsza, przynajmniej z zewnątrz jest plebania. Duży budynek w kolorze sieny palonej. Kościół niegdyś w podobnej konwencji został kilka lat temu odnowiony i pomalowany na biało, co moim zdaniem zniszczyło jego pierwotny urok. Zakonnice nie umiały nam opowiedzieć historii kościoła, ani wyjaśnić dlaczego została zbudowana taka duża świątynia skoro w okolicy nie ma wielu wiernych. Być może dzisiejsza duża plebania była kiedyś klasztorem, w którym mieścił się zakon męski? Po odpowiedzi na te pytania najwyraźniej będziemy musieli wybrać się do księdza. Na pożegnanie zakonnice życzyły nam błogosławieństwa i dziękowały za odwiedziny i przyniesione dary. Po takim wysiłku fizycznym (i nie tylko) musieliśmy jak najszybciej uzupełnić mikroelementy. Udaliśmy się zatem na zasłużone piwko dla pielgrzymów. Najbliżej mieliśmy do Yatch klubu.

W uzupełnieniu (z chwili publikacji na blogu): okazuje się, że od czasu do czasu wierni nawiedzają kościół w Mikindani. Tak było w tym roku w pierwszą niedzielę po Wielkanocy (Niedzielę Miłosierdzia Bożego), gdy odbyła się pielgrzymka wiernych z dwóch parafii w Mtwarze.  

Mikindani, zabytkowy kościół
Mikindani, zabytkowa plebania

Dzień 29
Rano kawa w Cliffie, potem pływanie w wiosce rybackiej. Woda była chłodna ale bardzo przyjemna. Na brzegu rybacy naprawiali łódź i cerowali sieci. Takie codziennie przygotowania przed wypłynięciem na połów. Jeden z mieszkańców zaproponował mi kupno którejś z zacumowanych łodzi rybackich. Odpowiedziałam, że się zastanowię….

W uzupełnieniu (z chwili publikacji na blogu): … i nadal się zastanawiam ….

W wiosce rybackiej
Późnym popołudnie pojechaliśmy jeszcze na chwilę na działkę. Musieliśmy odebrać kolejny etap prac. Patrycja obfotografowała pole dronem. Taka dokumentacja daje nam zdecydowanie lepszy pogląd na całość. Wieczorem pakowanie i przygotowanie do podróży. Cela do późnych godzin nocnych przyrządzała dla nas prowiant na drogę. Będziemy cały dzień w trasie, a nie lubimy kupować jedzenia w przypadkowych miejscach.

W ostatnim tygodniu pobytu w Mtwarze dni nagle zaczęły się kurczyć. Nie mogliśmy ze wszystkim zdążyć. Musieliśmy wybierać między rzeczami ważnymi a ważniejszymi. I tak na przykład zabrakło nam czasu, aby pojechać na półwysep Msanga Mkuu, który znajduje się na przeciwko portu rybackiego. Jest tam ładna plaża i nieduża knajpka. Kilka lat temu byliśmy na Msanga Mkuu. Wtedy jechaliśmy tam trzy godziny samochodem przez okoliczne wioski i wioseczki, a na miejscu nie było żadnego lokalu gastronomicznego. Wzięliśmy wtedy ze sobą prowiant, a będąc już na miejscu kupiliśmy pyszną rybę od lokalnego rybaka. Upiekliśmy ją na ognisku i zjedliśmy ze smakiem bez soli i jakichkolwiek przypraw. Teraz na Msanga Mkuu płynie się promem. Przeprawa z portu rybackiego trwa niecałe 20 minut.

Fauna i flora Oceanu Indyjskiego
Fauna i flora Oceanu Indyjskiego
Fauna i flora Oceanu Indyjskiego
Fauna i flora Oceanu Indyjskiego - miska pełna ośmiornic

Dzień 30
Wycieczka do Kilwa Kisiwani w drodze do Dar es Salaam.

Pobudka o godz. 4 rano. Wyjazd o godz. 5.10.
O godz. 7.00 przejeżdżaliśmy już przez Lindi. Przywitał nas piękny wschód słońca. Na plaży było sporo biegających i ćwiczących osób. 
Minęliśmy ruiny niegdyś pięknego pałacyku. Wprawdzie nie udało mi się zdobyć wiarygodnych informacji na jego temat, przypuszczam jednak, że mógł to być budynek stowarzyszenia Aga Khan wybudowany w XIX wieku.  

O godz. 9.15 na skrzyżowaniu w Nangurukuru skręciliśmy w kierunku Kilwa – opis znajduje się tutaj.
Godz. 13.00 wyjazd z Kilwa. Siedząc już spokojnie w samochodzie mój mąż nieśmiało zauważył, że nasza łódeczka nie była wyposażona w kamizelki ratunkowe.
O godz. 18.00 wjechaliśmy do Dar es Salaam, ale w domu u Filipa byliśmy  dopiero ok. godz. 20.45. Niestety takie są korki w mieście. 

Po czterech bardzo aktywnych i intensywnych (na własne życzenie)  tygodniach spędzonych w Mtwarze mieliśmy parę dni odpoczynku w Dar es Salaam. Filip i Jaklyn rozpieszczali nas pysznym jedzeniem i super fajnymi atrakcjami.

Lindi o poranku 
Dar es Salaam. Moja bratanica i bratowa 
Przygotowanie szkolnej fryzury  
Dla nas podróż do Tanzanii jest przede wszystkim wizytą u rodziny. Będąc na miejscu staramy się w jak największym stopniu uczestniczyć w życiu codziennym mieszkańców. Cieszą nas drobne przyjemności typu pływanie w wiosce rybackiej lub spacer nad morzem. Sam pobyt w tropikach jest dla nas atrakcją. Mtwara nie znajduje się na żadnym szlaku turystycznym. Do najbliższego parku narodowego i innych atrakcji turystycznych trzeba jechać co najmniej kilkaset kilometrów. W mieście nie ma długich białych piaszczystych plaż ciągnących się kilometrami. Nie każdego dnia i nie o każdej porze są sprzyjające warunki do pływania ze względu na przypływy i odpływy. Nie ma wielu luksusowych hoteli z dużymi basenami. Często w mieście wyłączany jest prąd. Czasami brakuje wody bieżącej i wtedy trzeba korzystać ze studni lub zbiornika. Jednak są to zaledwie drobne niedogodności. W zamian za to możemy przebywać w enklawie zieleni i miejscach, gdzie nie ma nadmiernej ingerencji w naturalny ekosystem, podziwiać cudowne krajobrazy, przebywać na świeżym powietrzu w cieple i słońcu. Będąc w Mtwarze nie możemy narzekać na brak aktywności fizycznej, ponieważ pracy na działce czy w Cliff Barze nigdy nie brakuje. Codziennie możemy delektować się świeżymi rybami i innymi owocami morza. Jeść pyszne i świeże owoce prosto z drzewa. Na przykład banany, jak to mówi Filip można jeść na śniadanie, obiad i kolację. Za każdym razem inny gatunek i pod inną postacią – gotowane (solo lub z mięsem), smażone, pieczone, w postaci frytek itd.
smażone banany i 5-cio gwiazdkowe śniadanie

Jadąc do Tanzanii trzeba być przygotowanym na duże różnice kulturowe i społeczne. Nie należy wszystkiego na siłę porównywać z Polską. Trzeba szanować mieszkańców i ich zwyczaje. Trzeba pamiętać o zasadach prywatności to a propos np. robienia zdjęć czy filmowania. Mieszkańcy są bardzo otwarci, serdeczni i przyjaźnie nastawieni do każdego. W zwyczaju jest, że nieznajomi ludzie pozdrawiają się na ulicy. Po paru takich spotkaniach uważają się już za dobrych znajomych a nawet przyjaciół. Dlatego wyjeżdżając do Tanzanii dobrze jest znać choć kilka słów w języku suahili (Kiswahili). Ponadto, należy nastawić się na życie w niespiesznym tempie, posiadać dar cieszenia się z małych rzeczy, mieć otwarty umysł i serce i być gotowym na przygodę.

Cliff Bar, papużki i inne ptaszki
wiewióreczka
Cliff Bar, papużki i inne ptaszki
cytryna
Dziękuję i zapraszam do dalszego czytania

Komentarze

  1. Piękna relacja z podróży i udokumentowana na zdjęciach.
    Życie w Tanzanii jest piękne.
    Wpiszę to w swoje podróżnicze plany.
    Brawo Agnieszko

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziwnie że mnie nie ma na tych zdjęciach ponieważ czuję jakbym był tam razem z Wami. Dziękuję za piękną relację i czekam na więcej. SY.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję Sy, zapraszamy na następny wyjazd 🥰

      Usuń
  3. Cieszę się, że mogłem ponownie się tam przenieść czytając tego bloga. Wciągający dziennik i piękne zdjęcia 😄

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo serdecznie dziękuję 🥰 Polecam pozostałe artykuły na blogu 🤓.

      Usuń
  4. Byłam szczęśliwa uczestniczą tej podróży podczas której podziwiałam uroki Tanzanii ,ale także miałam dużo czasu aby spojrzeć na swój świat ,ten pozostawiony chwilowo na innej półkuli .
    Teraz mogę nadal wracać do tych szczęśliwych dni poznawania innej kultury .Agnieszko, Twoja relacja pozwala mi przenosić się do tego niezapomnianego świata i wspominać razem spędzone chwile💃🏻💃🏻💃🏻

    OdpowiedzUsuń
  5. Znowu z wielką radością przeczytałem Twoją relację z podróży do Tanzanii. Zazdroszczę!
    Piękne opisy, fantastyczne zdjęcia, wspaniały zbiór informacji, który mam nadzieję kiedyś wykorzystam.
    Serdecznie Was pozdrawiamy!
    Barbara i Sławek .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Serdecznie dziękuję🥰. Bardzo się cieszę, że mój artykuł jest źródłem inspiracji do kolejnej podróży. Gorąco zapraszam do Tanzanii.🤓

      Usuń
  6. Po przeczytaniu Twojej relacji z wyprawy pokochałam Tanzanię❤️

    OdpowiedzUsuń
  7. Chciałabym usiąść nad oceanem i poczuć wolność jak mniemam czyją to ,,ludziki” na żółtych fotelikach podczas przypływu🤣🤣🤣❤️❤️❤️

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiatr we włosach, smak soli w ustach🤣🤣🤣 i pełny relaks 😀.

      Usuń
  8. Relacja bogata w szczegóły,ciekawostki,codzienność i niezwykłość Tanzanii.Dla mnie to więcej niż tekst i zdjęcia,to moja wycieczka do miejsc ,zdarzeń,ludzi,widoków,kolorów,nastrojów...Temperatura,zapachy,smaki,stroje,praca,uśmiechy,mozół trwania w klimacie,w warunkach dalekich od wygód...Kocham te opowieści,wędruję po wielokroć prowadzona Pani wybornym tekstem.Chylę czoło z wielką wdzięcznością.Pozdrawiam najserdeczniej!barbara stankiewicz/przyjaciółka Wandy/

    OdpowiedzUsuń
  9. Pani Basiu, niezmiernie mi miło i bardzo, bardzo dziękuję za uznanie 🥰 Serdecznie pozdrawiam i zachęcam do czytania kolejnych relacji podróżnych.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Tanzania - kraj kobiet pracujących

Kobieta pracująca Podczas, gdy niektórzy mężczyźni odpoczywają w cieniu rozłożystych drzew mango lub oddają się innym przyjemnościom, tanzańskie kobiety ciężko pracują. Mama Pili od lat zajmuje się rozdrabnianiem kamieni. To znaczy siedzi na ziemi i tłucze kamienie na mniejsze kawałki. Następnie segreguje je względem wielkości. Tak przygotowany materiał stanowi niezbędny składnik budowlany, a dla Mamy Pili główne źródło dochodu. Mama Pili i jej gość z Polski Piękna krawcowa o posągowej wręcz urodzie prowadzi swój warsztat krawiecki przy osiedlowej uliczce. Co rano wystawia swoją maszynę do szycia  w cieniu dwóch potężnych drzew , a za stół krawiecki służy jej kawałek podwórka. Zazwyczaj towarzyszy jej mała córeczka, która grzecznie siedzi na ziemi i bawi się kamykami.  kobieta z dzieckiem w centrum miasta Kiedyś ubrania szyli praktycznie wyłącznie mężczyźni. Instalowali się ze swoimi maszynami na tarasach przed sklepami. Teraz w mieście można spotkać jedynie nielicznych krawcó...

Tanzania - Podróż daleka a bliska

  Po czterech latach, ja i mój mąż, znowu lądujemy na międzynarodowym lotnisku w Dar es Salaam. Odkładaną przez ostatnie dwa lata podróż postanowiliśmy zrealizować mimo wszystko. Czasami trzeba podjąć męską decyzję i kupić bilet zamiast przestraszonym siedzieć w kącie i patrzeć jak życie ucieka za oknem. Po 15 godzinach lotu z Krakowa, z przesiadką w Amsterdamie, wita nas na lotnisku w Dar es Salaam mój brat z żoną. Jak zawsze na nich i ich gościnność możemy liczyć. W Dar spędzamy dwa błogie dni przeznaczone na aklimatyzację – w Polsce środek zimy, temperatura koło zera, a tu 35 st. C. Trzeba przyznać, jest ciepło. Dopiero wieczorem jedziemy do pobliskiego lokalu posiedzieć sobie przy basenie, ze szklaneczką schłodzonego napoju. Następnego dnia również spędzamy popołudnie i wieczór nad wodą, tym razem w knajpce przy samym morzu. Przyjemnie owiani morską bryzą leniwie podziwiamy otoczenie. Około 17 jest pełny przypływ, woda podpływa prawie pod ławeczki na plaży. Ja decyduję się za...